Parę dni temu, 28 listopada, minęły dokładnie trzy lata, od kiedy wylądowałam w Ameryce Południowej. A ściślej w Rio de Janeiro, do którego doleciałam wieczorową porą z Brukseli z przesiadką w Madrycie. Bilet kupiłam w promocji Iberii w dwie strony, ale – jak można się domyślić – z opcji powrotu do Europy już nie skorzystałam i zostałam na dłużej.

W związku z tą okrągłą rocznicą przygotowałam listę pięciu miejsc – mniej znanych perełek Ameryki Południowej, do których trafiłam podczas trzyletniego pobytu na tym kontynencie lub wcześniejszej po nim podróży (w grudniu i styczniu 2014/2015). Nie ma na tej liście takich popularnych atrakcji turystycznych, jak choćby wodospady Iguazú, Atakama, Machu Picchu czy Salar de Uyuni, choć zrobiły na mnie ogromne wrażenie i oczywiście jako tzw. „must seen” kontynentu gorąco je polecam. Postanowiłam jednak skupić się na tych miejscach, które nie zawsze figurują w czołówce polecanych atrakcji, a mnie osobiście zauroczyły i zapisały się w pamięci jako godne wizyty.
Zrezygnowałam też z umieszczania w tym zestawieniu moich ulubionych miejsc w Chile, gdzie mój staż jest nieco krótszy – „na dobre” przeniosłam się tu pod koniec stycznia 2016 roku. Odkrytym przez ten czas perełkom tego kraju poświęcam cykl osobnych postów z przydatnymi dla Was informacjami praktycznymi (tu pierwszy odcinek: Puerto Williams).

PARATY – BRAZYLIA
Kolonialne miasteczko leżące na wybrzeżu Costa Verde, w stanie Rio de Janeiro. Mieści sie na trasie pomiędzy Miastem Boga i São Paulo. Zostało założone przez Portugalczyków w 1667 roku, szybko stając się tętniącym życiem portem, z którego eksportowano do Europy złoto odkryte w stanie Minas Gerais. Paraty stanowiły ważny punkt tzw. złotego szlaku (caminho de ouro), którym wędrowali niewolnicy, przenosząc z wykopalisk cenny surowiec – niektóre fragmenty niechlubnego szlaku zachowały się do dziś w pobliżu miasteczka. Warto tu zwiedzić centrum historyczne, wypełnione brukowanymi uliczkami, kościółkami i białymi, niskimi domami, które mają kolorowe okiennice i dachy. Całe miasteczko jest spokojne i bezpieczne, stanowiąc znakomitą opcję dla osób, które np. podróżują drogą lądową z Rio do São Paulo i mają ochotę na chwilę wytchnienia od tych zatłoczonych metropolii.
TILCARA – ARGENTYNA
Tilcara leży na północy kraju, w trójkącie graniczącym z Boliwią i Chile. Najłatwiej dostać się tu autobusem z kolonialnego miasta Salta (ok. 3h drogi) lub mniej ciekawego Jujuy (ok. 1,5h). Może za sprawą malowniczego położenia wśród pobliskich gór, a może to przez leniwą atmosferę i łagodny klimat (choć trafiłam tam w spiekocie końcówki grudnia i nastawiałam się na najgorsze), to senne miasteczko szybko podbiło moje serce. Tilcara stanowi doskonałą bazę dla zwiedzenia okolicznej Quebrada de Humahuaca – doliny znanej z wielobarwnych formacji skalnych (określanych mianem Tęczowych Gór) i panującej tu kultury Quechua. W okolicy miasteczka znajdziemy też niewielkie ruiny inkaskiej twierdzy Pucará de Tilcara i położony w pobliżu kolorowy cmentarz w Maimara.

MINCA – KOLUMBIA
Wybór dotyczący kolumbijskiej perełki był trudny, bo miałam ochotę wcisnąć na tę listę niemal każdy zakątek tego przepięknego kraju, który udało mi się zwiedzić (a jak na razie zjechałam głównie jego północno-wschodnie wybrzeże). Padło ostatecznie na Mincę – wioskę liczącą ok. 800 mieszkańców, dopiero od niedawna znaną szerzej wśród turystów. Mieści się na wysokości ok. 650 metrów w paśmie górskim Sierra Nevada, w Departamencie Magdalena. Najwygodniej tam dotrzeć z portowego miasta Santa Marta (tego ze zdjęcia na samej górze tekstu) – droga busikiem spod dworca zajmuje ok. 1,5 godziny.
Zakochałam się w Mince od pierwszego wrażenia za sprawą otaczającej ją soczystej zieleni, która zdawała się wdzierać ze wszystkich stron. Uwiódł mnie las tropikalny, którego lubiłam słuchać szczególnie w nocy i wczesnym porankiem. Miałam taką szansę, bo spałam w „hostelu”, którego pokoje były tak naprawdę chatkami zawieszonymi na wysokich, bambusowych palach wśród drzew. Co więcej, były w nich tylko moskitiery nad łóżkiem „zamiast” sufitów – dzika przyroda była więc dosłownie na wyciągnięcie ręki. Dzięki zatrzymaniu się w tej kolumbijskiej wiosce, otoczonej wzgórzami idealnymi na trekking i lasem pełnym wodospadów (w których można popływać), spełniłam też swoje marzenie o odwiedzeniu plantacji kawy. Wspięłam się do jednej z najstarszych okolicznych plantacji, Victorii (Hacienda La Victoria), położonej prawie siedem kilometrów wyżej, ok. 1200 m n.p.m. Przy okazji zwiedziłam tradycyjny browar Cerveceria Nevada, znajdujący się w tym samym miejscu.

COLONIA DEL SACRAMENTO – URUGWAJ
Jedną z niezaprzeczalnych zalet tego kraju jest to, że… nie jest on duży. Gdy planując podróż spojrzymy na jego mapę i obliczymy odległości między miejscami, które chcemy poznać, niewątpliwie poczujemy ulgę – czego nie można powiedzieć o większości państw tego kontynentu, których wielkość nierzadko przerasta nasze czasowe, finansowe bądź po prostu logistyczne możliwości. Z Urugwajem pod tym względem jest łatwiej, zresztą wielu podróżnikom udaje się zwiedzić jego nie tak rozległe terytorium przy okazji wizyty w Argentynie. Tak też było w moim przypadku. W towarzystwie koleżanki dotarłam tu z Buenos Aires – wsiadłyśmy na prom i po niespełna godzinie byłyśmy już w sąsiednim kraju, a dokładniej w Colonia del Sacramento (można też płynąć np. do Montevideo lub Punta del Este, które mieszczą się nieco dalej od argentyńskiej stolicy).
Gdy tylko znalazłyśmy się w tym niewielkim, liczącym ok. 27 tys. mieszkańców mieście, szybko utwierdziłam się w przekonaniu, że dobrze było rozpocząć naszą urugwajską podróż właśnie tu, a nie od razu w stolicy. To miejsce ma wyjątkowy klimat i niemal w całości składa się z pięknej, świetnie zachowanej starówki. Założona w 1680 roku Colonia del Sacramento przez stulecia swojej burzliwej historii przechodziła raz po raz spod portugalskich pod hiszpańskie wpływy. Widać to w jej architekturze: centrum historyczne zostało zbudowane przez Portugalczyów, a potem rozbudowane przez Hiszpanów. Czuć to również w atmosferze sennego miasteczka, które wydaje się królestwem siesty: mieszkańcy spędzają popołudnia na rozmowach, sączeniu mate i obserwowaniu tego, co dzieje się wokół. Leniwy klimat oczywiście udziela się również tym, którzy tu przyjeżdżają – można stracić tu poczucie czasu i naprawdę się zrelaksować. Dodatkowy plus należy się temu miejscu za wyjątkowe zachody słońca – jedne z najpiękniejszych, jakie widziałam w Ameryce Południowej.

TRUJILLO – PERU
Kiedy podróżowałam po Peru – kraju fascynującym i ponad czterokrotnie większym od Polski, ale w niektórych miejscach (patrz: Cuzco i Machu Picchu) trochę już zadeptanym przez turystów, wielokrotnie miałam ochotę zjechać z oklepanego szlaku i ominąć oczywiste atrakcje. Nie zawsze było to łatwe, ale udało mi się znaleźć w tym kraju kilka takich „moich” miejsc – przede wszystkim na północy. Jednym z nich okazało się Trujillo – położona nad Pacyfikiem stolica departamentu Libertad, pełna palm, kolonialnej architektury i przede wszystkim: kolorów.
Najlepiej dotrzeć tu samolotem (np. Peruvian Airlines) lub autobusem ze stolicy (polecam komfortową i niedrogą Cruz del Sur, w której 7-8 h drogi mija bezboleśnie). Liczy ono ok. 970 tysięcy mieszkańców, będąc trzecim największym miastem w Peru po Limie i Arequipie. W dalekiej przeszłości stanowiło jeden z ośrodków kultury Moche, której pozostałości znakomicie zachowały się w największym prekolumbijskim mieście świata, skonstruowanym z gliny Chan Chan (położonym ok. 7 km na wschód). Będąc w Trujillo koniecznie trzeba też wybrać się do pobliskiego Huanchaco (ok. 10 km) – nadmorskiego miasteczka, w którym ponoć narodziło się narodowe danie Peru – ceviche. Cały zresztą region – z pełnym świetnych restauracji i tzw. cevicherii Trujillo na czele – jest prawdziwym rajem dla wielbicieli ryb i owoców morza: są one tu przepyszne i niedrogie.
